Przegląd prasy Zaremby



W swoim ostatnim artykule w „Sieci” na temat PiS i PO zauważyłem, że obie partie w jednej sferze zbliżają się do siebie coraz bardziej. We wspólnym oddalaniu się od wolnego rynku w kierunku rynku kierowanego i regulowanego.
Przy czym jest to w największej mierze konsekwencja wieloletniej ewolucji Platformy, partii niegdyś wojowniczo wolnorynkowej. Tusk – to cytat ze mnie – zauważył, że „przemysł pogardy” jako metoda sprawowania władzy nie wystarczy, bierze się więc za dosypywanie wyborcom kasy.
Moje nieco nieśmiałe intuicje znalazły pełne wsparcie ze strony najbardziej niespodziewanej. Wstępniak Tomasza Lisa w ostatnim „Newsweeku” ogłasza tę zmianę po prostu i bardzo głośno. „Tusk będzie socjaldemokratą. Żadnym tam liberałem, żadnym współczującym konserwatystą. Będzie socjaldemokratą pełną gębą. Tusk czuje nastroje społeczne. Sprawa OFE? Zdecydowana większość przeniesie się do ZUS, bo państwowe to dla większości bezpieczne”.
Lis nawet nie próbuje Tuska rozgrzeszać z pełnej plastyczności przekonań. Może dlatego, że sam jest wzorcem z Sevres Zeligowatości – tyle że w świecie dziennikarstwa. Racje aby to wszystko poprzeć, choć „nie będzie więcej żadnych reform”, są najprostsze, jakie tylko można sobie wyobrazić i wyrażone już samym tytułem tego editorialu: „Populizmem w paranoję”.
Rozwija tę myśl naczelny „Newsweeka” na końcu: „Stworzenie Ogólnopolskiego Funduszu Elekcyjnego jest oczywiście kontrowersyjne, nawet estetycznie nieładne. W praktyce pieniądze milionów ludzi będą służyć nie zabezpieczeniu ich przyszłości, ale zagwarantowaniu im bezpieczeństwa przed radykalizmem, smoleńszczyzną, pogorszeniem się stosunków z sąsiadami i polowaniami na czarownice”.
Upraszczając – ideologia i ratowanie Tuskowi i jego współpracownikom bezpiecznego tyłka (przepraszam za kolokwializm, zarażam się od najlepszych) to samoistne i najważniejsze czynniki sprawcze polskiej polityki. Miło, że tak szczerze to zostało wyłożone, kawa na ławę, choć naturalnie słowa są wciąż odrobinę inne niż moje.
Ale może redaktor Lis zafundowałby obowiązkową lekturę swojego tekstu niektórym kolegom z maistreamowych mediów, którzy nowych wytycznych nie zauważyli i wciąż się mozolą przekonując, że gra toczy się o rynek, o swobody ekonomiczne, o oszczędności w budżecie. Otóż nie, Marianie, otóż nie, chciałoby się zakrzyknąć, cytując klasykę, czyli mój ulubiony film „Superprodukcja”.
W lot za to pojmie ten komunikat Jacek Żakowski, który w kolejnym wywiadzie dla „Polityki” przekonuje nas ustami profesora Roberta H. Wade’a z London School of Economic, że nie ma dziś na świecie rządu, który nie kieruje rynkiem i jest to wręcz niezbędnym warunkiem rozwoju każdej gospodarki. Nie spieram się. Żakowski powinien jednak zafundować obowiązkowe wykłady z tych odkryć swoim kolegom z „Polityki”, którzy ciągle z gorliwością wyniesioną z bardzo dawnych czasów ratują przed radykalnym PiS-em solidny kupiecki i całkiem wolnorynkowy kapitalizm.
Ale na to Żakowski ma inną niezawodną receptę. Okaże się, że PiS jest… neoliberalny. Co redaktor Jacek powtarzał już tysiące razy, powołując się z reguły na zamierzchłe przykłady polityki podatkowej… Zyty Gilowskiej. I co prawda na kongresie w Chorzowie brylowała nie Gilowska, a Ryszard Bugaj, ale dla Żakowskiego przyznanie, że partia Kaczyńskiego przeciera interwencjonistyczno-prosocjalne szlaki to ciężki dramat. Tak ciężki, że nie przejdzie mu to przez gardło.
W ostateczności jednak ten publicysta wie, jak mało który, że napisać można wszystko. Papier okazuje się nadzwyczaj cierpliwy. W tym samym numerze „Polityki” w obowiązkowej politgramocie wymierzonej w narodowców Żakowski po raz setny kojarzy Jarosława Gowina z marszami niepodległości (więc w istocie z narodowcami), bo znał Przemysława Wiplera, a Republikanie podpisywali jak wiadomo apele o te marsze. Na podstawie takiego poszlakowego łączenia jednych z drugimi skazywano kiedyś w procesach stalinowskich.
Ten sam Żakowski uznaje okrzyk Jana Rokity „biją mnie Niemcy” za… rasistowski. Pomysłowość tego lewicowego totalitarysty, otwartego zwolennika delegalizacji sporego fragmentu naszego życia publicznego, jest jak widać nieograniczona. Można tylko pogratulować :Polityce” sukcesów w walce z prawicowym ekstremizmem. Wrogowie wilności gwarantujący nam wolność. Znamy to od stuleci.
Z kolei w „Gazecie Polskiej” profesor Andrzej Waśko odkrywa po chorzowskim kongresie PiS ideowe karty. „Można więc zauważyć, że polska scena polityczna nie kształtuje się na wzór amerykańskiej czy brytyjskiej (z czasów Margaret Thatcher), bo konserwatyzm nie idzie u nas w parze z ostrym kursem wolnorynkowym, tylko z programem powrotu do opiekuńczych i regulacyjnych funkcji państwa, które zresztą poza Polską są standardem”.
Święta racja, panie profesorze, tylko znowu, porozmawiałbym na ten temat z kolegami choćby z „Gazety Polskiej”. Oni jeszcze całkiem niedawno uważali się za ostrych thatcherystów, a co więcej przekonywali, że takie przekonania to jest właśnie program PiS. Proszę sobie poczytać zupełnie ostatnie wywiady Tomasza Sakiewicza. W tym samym numerze „Gazety Polskiej” broni on jednak sojuszu z „Solidarnością” przekonując, że na razie patrioci nie mogą się dzielić, a na dyskusję o programie gospodarczym czas przyjdzie później. Ale ta dyskusja już się odbyła, redaktorze Tomaszu…
Skądinąd, nie występując w obronie wolnorynkowego fundamentalizmu, ba, zgadzając się z profesorem Waśką, że silna rola państwa w gospodarce to wszędzie, może poza w jakiejś mierze USA, raczej standard, boję się sytuacji, kiedy wszyscy będą się chcieli mną na wyścigi tylko opiekować. Owszem, słabsi obywatele na to zasługują. Ale obywatel jest także podatnikiem, także konsumentem. A tu przemyślenia Kaczyńskiego plus fundusz elekcyjny Tuska, o którym pisze Lis, zagwarantują mi w sumie jedno: budżet będzie pęcznieć bez końca. I zawsze ktoś komuś zarzuci, że nie ma tam na to, i jeszcze na to, i jeszcze… Wizja jak z koszmarnego snu.
Na koniec uwagi Wojciecha Wencla, z którego tyradami przeciw zdrajcom (a są nimi na ogół prawie wszyscy poza jednym środowiskiem ) rzadko kiedy się zgadzam. Ale z którym z kolei dziś zgadzam się jak mało kiedy. Miejsce akcji: ostatnia „Gazeta Polska”.
„Profesorowi Baumanowi z pewnością spodobałby się tytuł nowej książki Piotra Zychowicza „Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi wywołując powstanie warszawskie”. Niedawno młody publicysta próbował nas przekonać, że debilami byli sanacyjni politycy, którzy w 1939 r. nie zawarli taktycznego sojuszu z Hitlerem. Teraz postanowił ukazać jako idiotów architektów powstania warszawskiego nazwanego „bezsensownym samobójstwem”. Wygląda na to, że wszyscy nasi dowódcy podczas drugiej wojny światowej byli durniami, a w najlepszym razie nieudacznikami. Szkoda, że Zychowicz nie urodził się 70 lat wcześniej. Już on by tak wszystko poustawiał w polityce zagranicznej, że wyszlibyśmy z matni bez szwanku. Jedno mrugnięcie powiek i Niemcy padają nam do nóżek. Pstryk palcami i z mapy znikają Sowiety… Piłsudski gdyby zmartwychwstał, nie dokonałby większych cudów”.
Ja wiem, jak zwłaszcza ludzie młodzi łowią takie odkrycia: mogliśmy inaczej, a wtedy w miejsce klęsk i cierpień zalałoby nas morze szczęścia. W książce o pakcie Ribbentrop-Beck Zychowicz posunął się do tego, że przywódców Polski, która najpierw współdziałała z Hitlerem, a potem w porę zmieniła sojusze, posadził w scenariuszu wyobraźni przy głównym stole z Churchillem i Rooseveltem czy Trumanem. Wszystko w imię walki z polską manią wielkości i tromtadracją. Ot, potęga cudu!
Piotr Zaremba