Autorzy 2023 - promocja!

Bestseller "Trump pod ostrzałem" - już w Polsce!

opublikowano: 13 czerwca 2019
Bestseller "Trump pod ostrzałem" -  już w Polsce! lupa lupa

Biały Dom marzył, żeby ta książka nigdy się nie ukazała. Najgorętszy tytuł 2019 roku po polsku już w dniu światowej premiery! Kontynuacja bestselleru "Ogień i furia" autorstwa Michaela Wolffa ukazała się w czerwcu nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

4 czerwca, równocześnie z premierą w USA, ukazała się w Polsce książka „Trump pod ostrzałem”, czyli kontynuacja ubiegłorocznego bestsellera „Ogień i furia. Biały Dom Trumpa”. Tym razem Michael Wolff umożliwił czytelnikom unikalny i najświeższy (autor skończył swoje śledztwo pod koniec lutego) wgląd w to, jak wyglądają dziś kulisy rządzenia najpotężniejszym państwem świata. Oto fragment książki:


Rozdział 7
Kobiety

Siódmego maja prezydent wtoczył się do Ogrodu Różanego. Przywitał się z wiceprezydentem, który siedział już wśród zgromadzonych na trawniku, w pierwszym rzędzie, po czym opadł na jedno z rozkładanych krzeseł.

Na dużym zewnętrznym ekranie wyświetlano właśnie film. W tle słychać było głos żony prezydenta, która z wyraźnym akcentem opowiadała o tym, na czym będzie się skupiać jako pierwsza dama. Przez poprzednich 17 miesięcy nikt w Białym Domu do końca nie wiedział, jakie przesłanie powinna wysyłać w świat Melania Trump ani czym powinna się zajmować. Teraz wszystko stało się jasne. Pierwsza dama zamierzała dbać o interesy dzieci, przestrzegać ludzi przed zagrożeniami ze strony mediów społecznościowych oraz zwracać uwagę na rosnącą popularność opioidów. Inicjatywa nosiła zwięzły tytuł „Be Best”, który dość paradoksalnie uwypuklał jej ograniczoną swobodę w zakresie posługiwania się językiem angielskim.

Tydzień później Melania została przyjęta do Walter Reed National Military Medical Center. Biały Dom właściwie nie był na to przygotowany. Nikt nie miał pomysłu, jak o tym poinformować ani co na temat tej hospitalizacji powiedzieć. Nikt za bardzo nie wiedział, jak sobie poradzić z dość oczywistymi pytaniami, które może wzbudzić zdecydowanie mało zadowalająca informacja o „niegroźnych problemach z nerkami”.

Pierwsze damy to dla mediów dobry temat. Hospitalizacja pierwszej damy to dla mediów woda na młyn. Standardowa procedura Białego Domu na taką okoliczność jest dość prosta: trzeba mieć gotową odpowiedź na każde pytanie. Najmniejszy cień tajemnicy, jakakolwiek próba ukrycia faktów od razu zachęcają do spekulacji, a te nigdy Białemu Domowi nie służą. Ponieważ jednak tym razem wiarygodnych odpowiedzi zabrakło, spekulacje dotyczące zdrowia Melanii wybuchły z siłą wulkanu. Dlaczego pierwsza dama spędziła w szpitalu niemal tydzień – i to jeszcze w tym konkretnym szpitalu, w którym nikt raczej nie przedłuża sobie pobytu bez ważnej przyczyny – skoro chodziło o coś, co teoretycznie wymagało najwyżej dwudniowej hospitalizacji lub mogło być leczone ambulatoryjnie? Bardzo szybko w obiegu pojawiły się setki najróżniejszych teorii, od spiskowych po te makabryczne.

Ostatecznie przyczyn komunikacyjnej wtopy zaczęto się doszukiwać w dwóch miejscach. Zwykle w takich przypadkach domniemywa się, że musi chodzić albo o poważne niedociągnięcie po stronie ludzi odpowiedzialnych za komunikację w Białym Domu, albo o poważne problemy małżeńskie pary prezydenckiej. Prezydent wybrał tę pierwszą opcję, co zresztą dobrze się wpisywało w jego częste utyskiwania na „tych idiotów od komunikacji”. Abstrahując jednak od prezydenta, w Białym Domu panowało dość powszechne przekonanie, że w tym wszystkim chodzi jednak o problemy małżeńskie.

Prezydenckie małżeństwa zawsze otacza nimb tajemnicy. Jak uzasadnić i jak zrekompensować drugiej osobie utratę prawie wszystkiego, o co chodzi w małżeństwie, w szczególności jednak prawa do prywatnego życia? W tym konkretnym przypadku niemal wszyscy ludzie zorientowani w temacie zdawali się uważać, że chodzi o kwestię dalece mniej subtelną. Że doszło do zawarcia pewnej umowy. Powszechnie uważano, że to umowa w modelu Katie Holmes – Tom Cruise. Nie wiadomo było tylko, czy ten kontrakt się utrzyma.

 

***

Gdy w 2016 roku kampania prezydencka Trumpa zaczęła się rozkręcać, jego małżeństwo znalazło się nagle w centrum zainteresowania. Ogień podsycała Ivanka, która zdecydowanie nie przepadała za swoją macochą. Wiele zastrzeżeń wzbudzała historia Melanii, która pochodziła z Europy Wschodniej i pracowała jako modelka. Zastanawiano się też, jak właściwie doszło do nawiązania znajomości między Trumpem a Melanią. Kim była Melania Knavs (czy też w wersji niemieckiej, preferowanej przez prezydenta, Melania Knauss)? Z punktu widzenia tradycyjnej polityki jeszcze większy problem stanowił fakt, że przez dość długi czas państwo Trumpowie prowadzili jawnie odrębne życie.

Ludzie z najbliższego otoczenia Trumpa obawiali się lawiny pytań, na które nie będzie gotowej odpowiedzi, dlatego próbowali rozmawiać z nim na ten temat. Próby takie podejmowali między innymi Keith Schiller, który odpowiadał za bezpieczeństwo prezydenta, czy Tom Barrack, przyjaciel Trumpa ze świata biznesu. Trump jednak odnosił się do tej kwestii z lekceważeniem. Na stwierdzenie, że w tym konkretnym momencie nawet odwołania do JFK nie pomogą zagłuszyć wątpliwości dotyczących nieuporządkowanego życia prywatnego, odpowiadał wyjątkowym skrzywieniem, które mówiło: Nie bądź pizda.

Gdy w sierpniu 2016 roku „Daily Mail” zasugerował, że Melanii zdarzało się przekraczać granicę dzielącą rolę modelki od roli płatnej dziewczyny do towarzystwa, Trump znalazł tylko jedno rozwiązanie: zatrudnić prawnika. Pozew przeciwko „Daily Mail” w imieniu Melanii złożył Charles Harder, który zasłynął dzięki sprawie Hulka Hogana. Hogan domagał się odszkodowania od serwisu plotkarskiego Gawker za upublicznienie jego prywatnych nagrań zawierających sceny seksualne. Po zwycięstwie w tym procesie Harder znalazł się na szczycie listy prawników, do których gwiazdy powinny się zgłaszać w sprawach o zniesławienie. Pozew został złożony w Wielkiej Brytanii. Harder wybrał tamtejsze prawodawstwo jako bardziej sprzyjające ofierze zniesławienia. Liczył na to, że uda mu się uzyskać werdykt, na który niemal na pewno nie mógł liczyć w Stanach Zjednoczonych, gdzie prezydent i jego rodzina – jako osoby publiczne – musieli się liczyć z poważnymi trudnościami w dochodzeniu swoich praw w związku ze zniesławieniem bądź naruszeniem prywatności. Ostatecznie udało się doprowadzić do wycofania informacji, opublikowania przeprosin i wypłaty nieujawnionej kwoty z tytułu odszkodowania. Sądowy zapał Trumpa, który gotów był składać pozwy o zniesławienie poza granicami Stanów Zjednoczonych, jeśli tylko zwiększało to jego szanse na pomyślny wyrok – a także fakt zaangażowania w podobne sprawy Hardera – niewątpliwie przyczynił się do ograniczenia zakresu kampanii medialnej dotyczącej przeszłości Melanii i małżeństwa Trumpów.

Tak naprawdę Melania nie uczestniczyła w życiu politycznym, dopóki 8 listopada 2016 roku, mniej więcej za kwadrans dziewiąta czasu wschodniego, nie stało się jasne, że jakimś cudem jej mąż − w przekonaniu niektórych mąż tylko na papierze − został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Żona polityka z czasem przyzwyczaja się, racjonalizuje i uczy się sobie radzić z utratą prywatności i własnego „ja”, a także z niekiedy mocno niepokojącym publicznym wizerunkiem własnego męża. Melania zupełnie nie była na to przygotowana.

Trumpowie mogli dotychczas wieść życie z gatunku tych, w których nikt nikogo o nic nie pyta i nikomu o niczym nie opowiada. Z pewnością pomagał szeroki wachlarz nieruchomości położonych w dużych odległościach jedna od drugiej, w tym co najmniej jeden dom w pobliżu pola golfowego na przedmieściach Nowego Jorku, którego istnienie Trump trzymał w ścisłej tajemnicy przed żoną. Teraz jednak stało się to niemożliwe. Jakakolwiek umowa obowiązywała między nimi przed rozpoczęciem kampanii, z pewnością trudno było utrzymać ją w mocy po tym, jak w październiku wybuchła afera cipkowa. Efekt wywołany bardzo nieprzyjemnymi komentarzami opinii publicznej został zapewne dodatkowo wzmocniony przez kolejne wyznania kobiet, wobec których Trump miał się dopuszczać nadużyć. Z chwilą ogłoszenia wyników wyborów Melania musiała jednak mierzyć się z czymś, czego wcześniej nie była sobie w stanie nawet wyobrazić.

***

„Zdarzenia egzogenne”, takiego określenia używał Steve Bannon w odniesieniu do krzyżujących mu szyki niespodzianek, które z jakiegoś powodu towarzyszyły Trumpowi na każdym kroku. Dość wysoko na tej długiej liście zdarzeń egzogennych, które zdaniem Bannona mogły doprowadzić do zakończenia prezydentury Trumpa, znajdowały się dwa punkty: ujawnienie dowodów na to, że Trump kiedyś zapłacił komuś za poddanie się aborcji, oraz publiczna deklaracja żony, że od niego odchodzi.

Niewykluczone, że z informacją o aborcji Trump jakoś by sobie poradził – odwołując się do swojej klasycznej metody zaprzeczania. Żadne najbardziej bezczelne kłamstwa jednak nie pomogłyby, gdyby doszło do publicznego kryzysu w relacji z nieprzejednaną i bezwzględną żoną. Zdaniem Bannona prezydent upadłby wówczas nie tyle pod ciężarem skandalu, ile raczej dlatego, że nie potrafiłby znieść publicznego upokorzenia.

W 1996 roku druga żona Trumpa, Marla Maples, została pewnej nocy przyłapana z jednym z ochroniarzy męża na plaży w pobliżu Mar-a-Lago, przy stanowisku ratowników. Bannon aż za dobrze wiedział, jak wielki cios był to dla Trumpa. „Niemal wszystko, co robi, robi po to, aby uniknąć upokorzenia – powiedział. – A przecież ono mu cały czas grozi. On jakoś sam do tego lgnie. Przyłapany na gorącym uczynku, potrafi zabić wzrokiem. Ma do tego psychologiczny talent. Ojciec go poniżał. To właśnie upokorzeniem złamał jego brata. On jednak nauczył się je znosić. Tylko że on tu pogrywa w rosyjską ruletkę. Jakby czekał, aż coś go tak upokorzy, że go złamie”.

Trump chyba nawet nie był w stanie przyznać, że w ogóle ma jakieś życie osobiste, a już na pewno nie powiedziałby, że w tym życiu niezbędny mu jest choćby pierwiastek zaangażowania emocjonalnego czy wyrozumiałości. W jego przypadku życie osobiste wymagało takiego samego „trzymania ręki na pulsie” jak życie biznesowe. Gdy Marla Maples zaszła w ciążę na początku lat 90., czyli jeszcze zanim się pobrali, Trump zastanawiał się w rozmowie z przyjacielem, jak mógłby się wywinąć od tego małżeństwa i od konieczności pełnienia roli ojca. Rozważali między innymi scenariusz, w którym Maples spada ze schodów i w rezultacie traci dziecko.

Trump widział w małżeństwie co najwyżej przelotną komplikację, co zresztą istotnie komplikowało życie jego politycznym doradcom. Po raz kolejny dowodząc nieprzygotowania do pełnienia roli prezydenta, Trump nie zamierzał – lub też nie potrafił – rozmawiać o tym, jak wpleść jego życie osobiste w przesłanie prezydenckie i jak wykorzystać je do budowania wizerunku Białego Domu. „Nigdy nie widziałem niczego typowego dla małżeństwa”, wspominał Bannon, odnosząc się do okresu, który spędził w Białym Domu. Wzmianki o Melanii prezydenta zdawały się raczej zaskakiwać, jakby chciał powiedzieć: A co ona ma do tego wszystkiego?

***

Trump wprowadził się do Białego Domu z 10-letnim synem. Małe dzieci zwykle pomagają dostrzec w prezydencie człowieka i poprawiają jego wizerunek, ale Trump nie miał właściwie żadnej relacji z Barronem.

Na samym początku kadencji jeden z doradców, nowy w otoczeniu Trumpa, zasugerował prezydentowi, żeby zrobił sobie zdjęcie, jak gra z synem w golfa. Zaczął się rozwodzić nad bliską więzią łączącą ojców-golfistów z synami, gdy nagle zauważył, że szef w ogóle go nie słucha. Trump miał tę niezwykłą zdolność – potrafił traktował ludzi tak, jakby nie istnieli, jednocześnie sugerując im, że jeśli zaistnieją, mogą się pożegnać z życiem.

Zupełnie inny stosunek miała do syna Melania. Poświęcała mu bardzo dużo uwagi. Matka i syn zajmowali jakby wewnętrzną bańkę w bańce Trumpa. Melania starała się za wszelką cenę chronić syna przed poczuciem, że ojciec się nim nie interesuje. Dorosłe dzieci Trumpa odnosiły się do nich niechętnie, w związku z czym Melania i Barron stali się taką nie-Trumpową rodziną w obrębie rodziny Trumpów.

Matce zdarzało się mówić do syna po słoweńsku, zwłaszcza w obecności swych rodziców (którzy dość często się pojawiali w Białym Domu). Trumpa to niepomiernie irytowało, więc najczęściej wychodził wtedy z pokoju. Prywatne mieszkanie prezydenckie na terenie Białego Domu jest zdecydowanie mniejsze niż apartamenty w Trump Tower, w związku z czym Trump i jego żona musieli się bardziej wysilać, żeby nie wchodzić sobie w drogę.

„My tu nie pasujemy”, często powtarzała pierwsza dama w rozmowach z przyjaciółmi. W rzeczy samej, zrozpaczona Melania, którą mąż podczas kampanii wielokrotnie zapewniał, że nie ma żadnych szans na wygraną, początkowo nie chciała się przeprowadzić do Waszyngtonu.

Tak naprawdę w Białym Domu nie było pierwszej damy. Melania potrzebowała blisko pół roku, żeby oficjalnie przeprowadzić się z Nowego Jorku do Waszyngtonu, a ostatecznie przenosiny i tak miały charakter głównie teoretyczny. Para prezydencka – po raz pierwszy od czasów JFK i Jackie – zajmowała osobne pokoje, mimo to Melania większość czasu spędzała w domu w Marylandzie, w którym urządziła swoich rodziców i gdzie prowadziła tak naprawdę swoje prywatne życie z dala od męża.

Tak to mniej więcej wyglądało w praktyce. Trumpowi odpowiadał ten stan rzeczy, Melanii zdecydowanie mniej. W Marylandzie dobrze jej się mieszkało – mocno się angażowała w sprawy szkoły St. Andrew Episcopal School w Potomac, do której chodził Barron – jednak relacje Trumpa z synem stopniowo się pogarszały i coraz trudniej było stwierdzić, jaką właściwie rolę Melania odgrywa w Białym Domu.

W ostatnim czasie Barron, który w marcu 2018 roku skończył
12 lat, wyraźnie oddalił się od ojca. Jakkolwiek naturalne by to było dla chłopca w jego wieku, Trump reagował na to wrogością, która wyrażała się w jawnym ignorowaniu syna, gdy akurat przebywali razem, a także w celowym unikaniu sytuacji, w których mógłby się z nim zetknąć. Jeśli zdarzyło się im wspólnie pojawić w przestrzeni publicznej, zwykle mówił o nim w trzeciej osobie – bo też zwykle mówił o nim, rzadko kiedy zwracał się do niego.

Trumpowi bardzo zależało na tym, żeby górować wzrostem nad innymi. Tymczasem w 2018 roku Barron nagle wyskoczył w górę i mierzył już prawie metr osiemdziesiąt. „Jak to zrobić, żeby on już nie rósł?”, zaczął regularnie żartować Trump, odnosząc się do wzrostu syna.

Jak tłumaczyli Melanii przyjaciele prezydenta, Trump traktował tak wszystkie swoje dzieci, zwłaszcza chłopców. Na Erica, gdy akurat byli razem, też często zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. Dona Jr. wyróżniał chyba tylko po to, żeby się z niego nabijać – i przy okazji pochwalić jego politycznego rywala w kręgach politycznych Trumpa, czyli Coreya Lewandowskiego. O Tiffany, córce z drugiego małżeństwa z Marlą Maples, na ogół w ogóle nie wspominał i tylko swojej ulubienicy Ivance okazywał wzmożoną, jakby plemienną troskę. „Hej, malutka”, miał w zwyczaju ją witać.

Trump patrzył na świat przez pryzmat słabości innych. W ludziach zauważał przede wszystkim ich fizyczne i intelektualne niedoskonałości, zwracał szczególną uwagę na osobliwości ruchów czy ubioru. Szyderstwo stanowiło jego domyślną taktykę obronną. Czasami można było odnieść wrażenie, że jeśli nie odnosi się do Barrona z lekceważeniem, to musi się zachowywać tak, jakby w ogóle go nie zauważał.

Melania tymczasem za wszelką cenę starała się wieść własne życie i chronić syna przed przykrościami ze strony ojca.

***

Jesienią 2017 roku, gdy „New York Times” i „New Yorker” zajęły się zgubnymi skutkami wieloletnich poważnych nadużyć seksualnych Har­veya Weinsteina, Trump postanowił intensywnie go bronić. „Porządny facet – mówił o Weinsteinie – porządny facet”. Był przekonany, że to takie samo polowanie na czarownice jak śledztwo w sprawie wątków rosyjskich. Poza tym przecież znał Harveya i wiedział, że wyjdzie z tego obronną ręką. „Tak to już z nim jest − mawiał – Harvey zawsze ze wszystkiego wychodzi obronną ręką. Role za seks i tyle!”. Trump twierdził, że na każdą z tych dziewczyn, które teraz wielce się oburzały, przypadały dziesiątki, a może nawet setki innych, które chętnie zajęłyby ich miejsce. W świecie Trumpa nikt nie znajdował na to sensownej odpowiedzi, więc większość ludzi udawała, że tych słów prezydenta po prostu nie słyszy.

Ruch #metoo, jako kulturowy fenomen i czynnik polityczny, wzmagał w Białym Domu Trumpa atmosferę nerwowości. Próbowano nie dopuszczać tego faktu do świadomości, a już na pewno nie poruszano tego tematu w kontekście relacji Donalda Trumpa z kobietami. Z całą pewnością nikt tam nie wspominał o tym, że to właśnie Trump może być bezpośrednią przyczyną powstania, które wybuchło w świecie mediów, kultury, prawa i korporacji – ani że fala ta zmiecie ostatecznie wielu potężnych i prominentnych ludzi.

Sam Trump ani myślał zmieniać swój stosunek do kobiet czy seksu. „Nie potrzebuję viagry – zaskoczył wszystkich swoją deklaracją wygłoszoną bez żenady w momencie, gdy uczestnikom pewnej kolacji w Nowym Jorku podawano szampana. – Ja potrzebuję tabletek, żeby się pozbyć erekcji”.

To był temat, którego poruszać nie było wolno, więc też nikt w Białym Domu nie zajmował się rozważaniem potencjalnych konsekwencji wybuchu kolejnego skandalu. Trudno jednak przejść obojętnie obok myśli o tym, co by się stało, gdyby ostatecznie i tutaj dotarły echa rewolucji. Bannon – który odgrywał główną rolę polityczną w okresie afery cipkowej i nadal nie do końca wierzył w to, że udało im się wyjść z niej z tarczą – porównywał #metoo do odcinka starego serialu detektywistycznego Columbo, którego niezłomny i metodyczny bohater drążył sprawę dopóty, dopóki nie znalazł sposobu na udowodnienie sprawcy jego winy. Bannon uważał, że #metoo też nie spocznie, dopóki nie sięgnie Białego Domu.

Nikt nie wiedział, ile kobiet mogłoby się ujawnić i oskarżyć Trumpa o molestowanie lub nadużycia w sferze seksualnej. Bannon czasem wspominał o setce dziewczyn, ale zdarzało mu się mówić i o tysiącu. Rejestr takich spraw prowadził prawnik Trumpa, Marc Kasowitz, ale niektóre Trump przekazywał Michaelowi Cohenowi. Mogło być też zgoła odwrotnie – to Cohen mógł być odpowiedzialny za sprawy związane z prezydenckimi romansami i innymi ekscesami, które w obecnej rzeczywistości uznano by za napaść na tle seksualnym, podczas gdy Kasowitz miał się zajmować niedobitkami.

Na rok przed wybuchem sprawy Weinsteina, gdy świat dowiadywał się o nagraniach z cipkami, Trump nagle musiał się zmierzyć z oskarżeniami, które pod jego adresem formułowało więcej niż kilka kobiet – wedle oceny Bannona „25 kobiet, naładowanych i gotowych do użycia”. Wtedy wszystkie te skargi zlały się w jedno nie do końca jasne i konkretne narzekanie. Wkrótce jednak oskarżenia o nadużycia i napaści seksualne przybrały zupełnie inny charakter. Każdemu towarzyszyła pełna emocji historia, każde dotyczyło bardzo konkretnego zdarzenia, z każdym wiązała się trwała rana, za każdym stał konkretny człowiek, znany z imienia, nazwiska i twarzy. Na domiar złego zaprzeczenia Trumpa dotyczące oskarżeń Stormy Daniels i Karen McDougal zostały rozłożone na czynniki pierwsze i zdemaskowane jako kłamstwa. On wszystkie oskarżenia odrzucał i wszystkiemu zaprzeczał, a tymczasem wszystko okazało się prawdą. Tym samym Trump stał się nie tylko ucieleśnieniem i archetypem seksualnego drapieżnika, ale również sztandarowym przykładem mężczyzny, który zwykł takim oskarżeniom zaprzeczać – i koronnym argumentem w dyskusji nad tym, dlaczego kobietom należy w takich przypadkach wierzyć.

Po zawiązaniu się ruchu #metoo wszystkich w Białym Domu zaczęło dręczyć pytanie: Co się stało z kobietami, których oskarżenia Trump wykpił i odrzucił w 2016 roku? Czy mogą wrócić? I czy poza nimi pojawią się jeszcze jakieś inne?

„Wszystkie te kobiety wrzuciliśmy do jednego worka – mówił Bannon o autorkach oskarżeń z okresu kampanii wyborczej. – Nie dało się tego rozdzielić, a my po prostu zbiorowo zaprzeczaliśmy. Zebraliśmy to wszystko do kupy i powiedzieliśmy, że to nieprawda. Pytam każdego o te kobiety, jednak nikt ich nie pamięta. Ale ja pamiętam, śledzę ich losy. One mi się śnią. Czy ktoś pamięta tę dziewczynę z China Club? Ja pamiętam. Kristin Anderson. Ona twierdzi, że on jej włożył dwa palce do pochwy przy barze. Ma teraz 43, a właściwie 44 lata. Pewnego pięknego dnia usiądzie przed kamerą w programie Good Morning America i powie: »Miałam 18 lat, jak Trump wszedł za bar i włożył mi dwa palce do pochwy… do pochwy… do pochwy«. Widz będzie to oglądać o ósmej zero trzy rano, a ona zacznie płakać. Dwa dni później pojawi się następna dziewczyna… a potem następna. To będzie wojna podjazdowa. Dzisiaj ta jedna, a jak się trochę uleży, pokażemy następną. Mamy ich 25 albo 30, albo sto. Albo tysiąc. Będziemy je wyciągać po jednej, a kobiety w całym kraju będą pytać: »Zaraz, a co on właściwie zrobił? Dlaczego ona płacze?«”.

Podczas przesłuchań przed wielką ławą przysięgłych prokuratorzy ze specjalnego zespołu śledczego zgłębiali szczegóły seksualnych wybryków Trumpa, dociekając, co i gdzie dokładnie robił, jak często i z kim. Jeden ze świadków, któremu przyszło opisywać w swoich zeznaniach „niegodziwości” Trumpa, domyślał się, że miało to z jednej strony odpowiednio nastawić członków ławy do mało sympatycznej osoby prezydenta, a z drugiej − bliżej pokazać mechanizm opłacania świadków (takich jak Daniels czy McDougal) i w ten sposób wzbogacić w przyszłości teczkę Steele’a. Również Komisja do spraw Wywiadu Senatu szukała materiałów, które potwierdziłyby to, co się znalazło w teczce Steele’a. Jej członkowie chcieli też ustalić, jak rozległy materiał dotyczący Trumpa mogli zgromadzić Rosjanie. W związku z tym w tajemnicy przesłuchali pod przysięgą jedną z osób, które towarzyszyły Trumpowi podczas jego wyjazdu do Moskwy w 1996 roku. Osoba ta przekazała do materiału dowodowego, również objętego tajemnicą, zdjęcia przedstawiające Trumpa z dziewczyną do towarzystwa.

***

Nawet gdyby nie pojawiły się żadne nowe oskarżenia, nawet gdyby nikt nie przypomniał o starych, to i tak nie dało się przewidzieć, w jakim stopniu skuteczne okazałyby się ogólnikowe zapewnienia Trumpa (zwłaszcza w opinii jego wyborców). Nowe oskarżenia stanowiły oczywiście poważne zagrożenie, ale nie aż tak poważne jak wizja odejścia Melanii.

Sytuacji na pewno nie poprawiały działania Michaela Avenattiego, za których sprawą wiosną 2018 roku relacje Trumpa z gwiazdą porno Stormy Daniels gościły przez dłuższy czas w wiadomościach. Już to samo w sobie stanowiło niebagatelny problem, tym bardziej że pierwsza dama starała się za wszelką cenę chronić syna przed napływającymi zewsząd doniesieniami. Z punktu widzenia Melanii najbardziej uciążliwe były pogłoski na temat seksu bez zabezpieczenia, które Michael Avenatti zdawał się powtarzać jakby w charakterze osobistego przytyku. Wedle Avenattiego Trump i jego klientka uprawiali seks, i to seks bardzo specyficznego rodzaju, a mianowicie „seks bez zabezpieczenia”.

Melania zdołała sobie zaskarbić nadzwyczajny szacunek ludzi z otoczenia Trumpa. Bez potrzeby nie odkrywała swoich kart i umiejętnie nimi grała. Ostatecznie mogło się okazać, że w rodzinnych negocjacjach to ona jest stroną silniejszą. Jasno dała do zrozumienia, jaką zajmuje pozycję, i potrafiła zadowolić się tym, co udało się jej uzyskać. Kolejne prowizorki i ustalenia tak naprawdę tylko skutecznie maskowały chwiejność obu stron tej relacji. Nikt nie mógł ze stuprocentową pewnością odrzucić możliwości, że rozliczne plotki i ploteczki jednak znajdują pokrycie w prawdzie i że faktycznie istnieje nagranie z windy, na którym Trump uderza Melanię. W Białym Domu panowało przekonanie, że jeśli takie nagranie istnieje, to incydent miał miejsce w Los Angeles, najprawdopodobniej w 2014 roku po spotkaniu z prawnikami, podczas którego miały się odbyć konkretne negocjacje i zapaść ustalenia dotyczące umowy małżeństwa obojga jego uczestników.

W umowie tej od początku miało chodzić o to, żeby Donald Trump mógł być sobą. „Ja pieprzę tylko piękne dziewczyny. Sama możesz to potwierdzić”, powiedział do przyjaciółki z Hollywood, która odwiedziła kiedyś Biały Dom. (Kiedyś też nagrał się na automatycznej sekretarce Tuckerowi Carlsonowi, który skrytykował jego fryzurę: „To prawda, że czeszesz się lepiej niż ja, ale za to ja zaliczam więcej dup niż ty”). Być Donaldem Trumpem, tym prawdziwym i nieskrępowanym – to było dla niego najważniejsze. I był gotów sowicie wynagradzać za to Melanię.

Odkąd jednak Trump wprowadził się do Białego Domu, stawka w tej grze istotnie wzrosła – a wraz z nią wzrosła również siła przetargowa Melanii.

 

***

Nikt w Zachodnim Skrzydle nie wierzył w oficjalne wyjaśnienia dotyczące pobytu pierwszej damy w szpitalu. Melanię przyjęto do Walter Reed w poniedziałek 14 maja. Przez pierwsze 24 godziny nikt nawet się nie wysilał, żeby zadbać o jakiś spójny komentarz w tej sprawie. Wszyscy starali się po prostu tematu unikać. Nic nie widzę. Nic nie wiem. W pewnym momencie jednak granica naiwności została przekroczona i Biały Dom opanowały spekulacje, które niespecjalnie różniły się od tych krążących poza jego murami. Operacja plastyczna? Przemoc? Przedawkowanie środków farmaceutycznych? Załamanie nerwowe? Impas w negocjacjach finansowych?

Wschodnie Skrzydło, w szczególności zaś asystentka Melanii, która zaciekle broniła interesów pierwszej damy, stanęło do konfrontacji z Zachodnim. Ludzie z Zachodniego Skrzydła wzięli stronę prezydenta i zachowywali się tak, jak gdyby Melania przestała ich interesować. Dni mijały, ale nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy należy się spodziewać powrotu pierwszej damy.

W tych okolicznościach szczególnie zaskakiwał niewzruszony spokój Trumpa. W obliczu lawiny pytań John Kelly zaczął się domagać bardziej szczegółowych wyjaśnień. „Co jej konkretnie jest?”, pytał. A prezydent odpowiadał: „Poza mediami nikogo to nie interesuje. Ona jest pierwszą damą, nie prezydentem”. On tę sprawę po prostu bagatelizował, podobnie zresztą jak wszystkie inne poważne kryzysy, z którymi najpewniej musiał się zmagać częściej niż jakikolwiek inny polityk. U niego wszystko było w porządku. U Melanii wszystko było w porządku. Z ich małżeństwem wszystko było w porządku. Naj­zupełniej w porządku. To świat wokół niego był toksyczny, okrutny, zły, opętany i zakłamany.

Panowało dość powszechne przekonanie, że Trump faktycznie żyje w błogiej nieświadomości istnienia jakichkolwiek odstępstw od normy – czy to w jego małżeństwie, czy w jego życiu osobistym. Jego małżeństwo może i było jak wioska potiomkinowska, ale przecież właśnie takie miało być. To była tylko umowa. Działa tu zresztą dość pokrętna logika. W istocie bowiem żadnego małżeństwa nie było – a w każdym razie nie w normalnym tego słowa znaczeniu – jak zatem mogłyby wystąpić jakieś problemy małżeńskie?

Liczni obserwatorzy usiłowali dokonać oceny rzeczywistości, od której mogła zależeć ich bieżąca kariera i przyszłość. Czy Donald Trump to niewzruszony cynik, który umiejętnie panuje nad sytuacją, czy człowiek całkowicie ślepy na kruchość swojego świata i zupełnie nieświadomy grożącej mu w każdej chwili katastrofy?

W sobotę 19 maja pierwsza dama wróciła do Białego Domu, a wkrótce potem do swojego domu w Marylandzie, gdzie mieszkała z rodzicami. Dziewięć dni później nie pojawiła się na cmentarzu Arlington na dorocznej ceremonii składania wieńców z okazji Dnia Pamięci Narodowej. Pierwszego czerwca Trump udał się w dość niecodzienną podróż do Camp David w towarzystwie całej swojej rodziny, w tym Tiffany, jednak bez Melanii i Barrona. Pierwsza dama wreszcie wróciła do świata 4 czerwca. Pojawiła się w Białym Domu podczas dorocznego spotkania z rodzinami poległych żołnierzy. Poprzednio pojawiła się publicznie 10 maja, krótko po inauguracji swojej kampanii „Be Best”. Zniknęła więc z oczu opinii publicznej na 24 dni.

Dwudziestego pierwszego czerwca podczas niespodziewanej wyprawy do schroniska dla dzieci migrantów w Teksasie została sfotografowana w słynnej kurtce marki Zara z napisem na plecach: „I REALLY DON’T CARE, DO U?”. (Serio mnie to nie obchodzi, a ciebie?)

Prezydent twierdził, że słowa te dotyczyły nieprawdziwych doniesień medialnych.

 

Źródło: Materiały prasowe Prószyński Media Sp. z o.o.



 

Zaloguj się, by uzyskać dostęp do unikatowych treści oraz cotygodniowego newslettera z informacjami na temat najnowszego wydania

Zarejestruj się | Zapomniałem hasła