Trwa która to już nagonka, pardon lekcja prawidłowego myślenia, które w III RP są standardem. Tym razem przedmiotem stał się rzecznik PiS Marcin Mastalerek za to, że w programie TVN 24 „Kawa na ławę” nazwał paryski marsz dygnitarzy i zwykłych Francuzów „infantylnym”. Monika Olejnik, której role mylą się z tygodnia na tydzień coraz bardziej, pokrzykiwała nawet na byłego rzecznika Adama Hofmana, że to wstyd. Wszyscy kulturalni i przyzwoici ludzie mają się wstydzić.


Ja w przeciwieństwie do takich ludzi jak Monika Olejnik czy kolejny „wychowawca narodu” Tomasz Lis nie uważam żeby istniał tu jeden wzorzec myślenia. Rozumiem Jarosława Gowina czy Andrzeja Dudę, którzy delikatnie zdystansowali się od wypowiedzi Mastalerka kładąc nacisk na solidarność w obliczu przemocy. Pisałem tu już kilkakrotnie, że cała ta historia nie ma jednego wymiaru, a wiele. Mam konserwatywnych znajomych, którzy myślą podobnie, na naszym portalu taki punkt widzenia prezentował choćby Piotr Cywiński.


Zarazem sam przyznaję rację Mastalerkowi. Tyle że nie kładłbym nacisku wyłącznie na obecność tam Tuska czy premier Kopacz, ani na fakt perfekcyjnego wyczyszczenia przy tej okazji reputacji ministra Ławrowa, choć niewątpliwie Rosja jest paradoksalnym profitentem całej te sytuacji.

 

Ten marsz pod napisami „Je suis Charlie” pokazuje Zachód jako bezrefleksyjny. Nie wyciągający żadnych trwalszych wniosków. Stosujący filozofię: „skoro jest źle, to dajmy jeszcze więcej tego samego”.

 

Informacja, że „Charlie Hebdo” staje się rynkowym potentatem to informacja smutna, a w wypowiedziach czołowych zachodnich polityków nie ma niczego poza samozadowoleniem. Ani refleksji: może zaszliśmy z naszą „wolnością” w jakiś ślepy zaułek (tego bym nawet od razu nie oczekiwał, ale widać, że nawet po cichu nikt tak nie myśli), ani tym bardziej cienia programu moralnego odrodzenia. Nawet francuski Front Narodowy jest w stanie domagać się przywrócenia kary śmierci i uszczelnienia granic, ale nie zmian w polityce i kulturze, które nadałyby Francji siłę i tożsamość.

 

Naturalnie nasze pudła rezonansowe zachowują się podobnie. Monika Olejnik potępiła mnie kilka dni temu za przypomnienie, że Islam nie skoncentrowany na ludzkim i Boskim miłosierdziu bardziej sprzyja przemocy i brakowi wolności niż chrześcijaństwo. Pani redaktor nazwała mnie „człowiekiem bez serca”.

 

Oczywiście redaktor Olejnik podczas wielu lat łajania polityków niesłusznych i okadzania słusznych nie sformułowała jednej własnej oryginalnej myśli. Zawsze bierze do buzi myśli innych, gruntownie już przeżute. W tym przypadku zasłyszała, że nie można takich rozważań prowadzić, bo są złe, sprzeczne z dogmatem wielokulturowości. Pomysł, że to ten dogmat jest jednym ze sprawców nieszczęścia nie zaświta w jej głowie.

 

Zarazem ta sama Olejnik potępiła mnie na łamach „Gazety Wyborczej”. A „Wyborcza” w imię tego samego infantylizmu, który kierował marszem i zachwytami nad „Charlie Hebdo” opublikowała, „na znak solidarności” ma się rozumieć, przyciężkie karykatury tego pisma. Wniosek: z muzułmanami nie można polemizować, ale można ich obrażać. Myśl, że to wniosek niemądry nasuwa się sama.

 

Tomasz Lis w swoim Newsweekowym wstępniaku nawiązał naturalnie do rodzimych fanatyków. Upatruje ich w tych, którzy atakują podobno gejów i gender. Jak Lis kocha różnorodność i przyznaje innym prawo do własnego zdania, może się przekonać każdy, kto słucha piątkowych „sabatów” z jego udziałem w radiu Tok FM. On, Jacek Żakowski i ich koledzy wojują z wrogami wolności do ostatniego żywego. Słowami też można zabijać.


Swoją tolerancję objawił zresztą Lis wczoraj konwersując we własnym telewizyjnym programie z krytykami Jerzego Owsiaka. Nie jestem zwolennikiem odwiedzania tej audycji przez ludzi innych poglądów, bo to legitymizowanie dziennikarstwa kastetowego. Ale Tomasz Terlikowski, jeden z gości, miał naturalnie rację zauważając, że Lis rozmawia sam ze sobą. Zadaje pytania i sam na nie odpowiada.

 

W Newsweeku Lis apeluje o „prawo do śmiechu i uśmiechu”. Czy i śmiechu z niego? Że nie, wie to każdy kto widział wściekłe wpisy redaktora ukrytego pod fałszywymi nickami pod każdym tekstem internetowym poświęconym jemu. Wtedy go jakoś poczucie humoru opuszcza.


Ci ludzie z coraz większym zniecierpliwieniem traktują religię, bo sami już nawet nie za kapłanów się uważają, a za bogów. W niedawnym wywiadzie z Adamem Michnikiem Tomasz Lis chyba przez pomyłkę nie wystąpił w komeżce. Elity zachodnie, choć pewnie mniej kulturowo wykorzenione, zachowujące jakąś ciągłość, są jednak dość podobne.

 

Czy można się dziwić, że nawet rdzenni Europejczycy szukają czasem, fałszywego moim zdaniem, ratunku w radykalnym Islamie? Bo krew ich zalewa, kiedy patrzą jak miałkie postaci i z jak marnym, czysto koniunkturalnym przesłaniem domagają się kultu dla siebie. Zdaje im się też, zapewnie przesadnie, że chrześcijaństwo przed nimi skapitulowało. Tłumy wyhodowanych przez tamte elity księży Lemańskich nie prowokują wszakże do optymizmu.


To wszystko jest tyleż ponure co infantylne. Zdziecinniała Europa będzie łatwym, bardzo łatwym łupem, nawet dla garstki zdeterminowanych.

Piotr Zaremba