Pani Weronika i jej chłopcy
Do części nakładu "wSieci Historii" dołączony jest film „Pani Weronika i jej chłopcy” (scenariusz i realizacja: Artur Pilarycz), opowiadający historię życia kpt. Weroniki Sebastianowicz oraz jej kolegów, kombatantów z AK. Poniżej prezentujemy fragmenty:
Jestem Weronika Sebastianowicz, prezes Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. Nadano mi pseudonim „Różyczka”. Jak to się zaczęło? Trudno powiedzieć, bo bardzo młoda byłam… Ojciec tak mi kazał, coś zanieść, coś powiedzieć, przekazać… Potem brat. I tak działałam, jak miałam 10, 12, 14 lat. Aż do 17. roku życia, aż do aresztu…
* * *
Kpt. Weronika Sebastianowicz chętnie pozuje do zdjęć. Wypręża się wtedy jak struna. Dumnie wypina pierś, jej wojskowy mundur zdobią medale. Na biało-czerwonej opasce ma napisane: „Żołnierz AK Łagiernik”. Mówi, że oficer na fotografii musi wyglądać jak oficer, a nie jak… jakiś dziad. Spotykamy się w Gdyni podczas Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”. Przyjechała z Grodna, ale nie chce mówić, że przyjechała do Polski.
– Tam też jest Polska. Tylko chwilowo pod okupacją! – mówi z błyskiem w oku. Chwilę potem poważnieje.
– Wtedy, podczas wojny przyszło nam walczyć ramię w ramię z mężczyznami. I walczymy do dziś. Choć dziś to walka inna. Czy jutro, czy za rok odzyskamy wolność i naszą ojczyznę. Dzisiaj walczymy o godność człowieka, o godność Polaka, którą się tak bardzo niszczy na naszych Kresach. Ale mamy nadzieję, że z Bożą wolą uda się nam to wywalczyć – mówi pani kapitan.
* * *
Jakiś czas kryłam się i znajomy kolega z AK zawiózł mnie do swojej rodziny do innej wsi. Potem zdecydowałam, że pojadę do siostry, Przyjechałam w sobotę, a w poniedziałek zostałam aresztowana.
Przez ścianę siedzieli ci, co byli skazani na śmierć. Mój Boże… Rozmawialiśmy przez kubki przystawione do ściany albo alfabetem Morse’a, albo jeszcze inaczej. Jak stuknęli trzy albo cztery razy, to już wiedziałam, że zabrali trzech czy czterech na rozstrzał.
Trzy dni trzymali mnie w więzieniu powiatowym, a potem odwieźli mnie do Grodna. W Grodnie byłam pięć miesięcy. Na badaniu. Było różnie. Zabierali na przesłuchanie wieczorem, gdzieś o 21 czy 22. Rano dwóch milicjantów już ciągnęło mnie pod ręce… Bo już iść nie mogłam.
* * *
Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi działa bardzo prężnie, choć nie jest zarejestrowane. Ilona Gosiewska ze Stowarzyszenia Odra–Niemen dowiedziała się o nim przypadkiem w 2009 r., kiedy pojechała na uroczystości z okazji 11 listopada do Iwieńca pod Mińskiem.
– Była tam pani Weronika, padła nazwa Stowarzyszenie Żołnierzy AK na Białorusi, to było dla mnie i mojego męża zaskoczenie, bo choć się tym interesowaliśmy, to nie wiedzieliśmy, że tam są jacyś polscy kombatanci, i to w tak licznej grupie. Dobiegliśmy do niej, żeby się dowiedzieć, kim ona jest, o co chodzi z tymi białoruskimi kombatantami. Pani Weronika okazała się bardzo otwartą i kontaktową osobą, od tego pierwszego spotkania zaczęła się właściwie nasza przyjaźń – opowiada Ilona Gosiewska.
Potem poszło już z górki, na najbliższą Wielkanoc z Polski na Białoruś pojechały już paczki. Skromne, ale za to dla wszystkich polskich kombatantów. Bo oni właśnie o tym marzyli, aby każdy coś dostał, żeby mogli poczuć, iż o każdym z nich Polska jeszcze pamięta.
* * *
Wyrok był 25 lat łagrów stalinowskich. W sądzie zawsze jest tak, że można dać jakieś ostatnie słowo. To ja powiedziałam:
„Ja was o nic nie proszę, tylko mamę przyślijcie tam, gdzie ja będę”. I mamę po miesiącu też osądzili na 25 lat i przysłali tam na Północ.
Po siedmiu miesiącach wywieźli mnie na Syberię. Tam pracowałam w Tajdze, przy ścięciu lasu. Ja ważyłam 45 kg, a piła ważyła 36. Dawali nam 30 dag chleba na dobę. Cukier odmierzaliśmy pudełkiem od zapałek. Rano i wieczorem jadło się owies. Taki nieobdarty, jak dla koni.
* * *
Ilona Gosiewska przyznaje, że pani kapitan zawładnęła ich sercem. O konieczności pielęgnowania pamięci historycznej potrafi opowiadać jak nikt. Chętnie przyjeżdża teraz do Polski (przypomnijmy, że nie lubi tego stwierdzenia) i spotyka się z młodzieżą, także z kibicami.
– Ma z nimi doskonały kontakt, i jej, i im bardzo leży na sercu opieka nad miejscami pamięci, doskonale się rozumieją i szybko łapią wspólny język. Ona szybko przechodzi na „ty”, chce, żeby do niej mówić po prostu: Weronika – mówi Ilona Gosiewska, choć przyznaje, że z powodu jej temperamentu czasem trudno nadążyć za panią kapitan. Dosłownie.
W filmie Artura Pilarczyka „Pani Weronika i jej chłopcy” widać to zresztą doskonale. Pani Weronika wciąż gdzieś pędzi, biegnie, coś załatwia. Bo taka jest, a operator zazwyczaj zdąża pokazać jej… plecy. Wyprzedzić jej nie sposób.
* * *
Przed pójściem do aresztu miałam chłopca. Kiedy wieźli nas do tego obozu i przejeżdżaliśmy przez nasz powiat, to ubłagałam strażnika, żeby jakoś przekazał mu list ode mnie. Napisałam w tym liście: „Jasiu, nie czekaj, osądzono mnie na 25 lat”. No i pojechaliśmy.
Wróciłam w listopadzie, po czterech latach. Myślałam, że on się ożenił. W sierpniu pojechałam tam do mojej cioci, akurat był odpust. Nie myślałam już o nim, nie szukałam go, bo pomyślałam, że po prawie pięciu latach chłopak przystojny i młody… No ale po tym odpuście na zabawie się spotkaliśmy. Po 40 minutach zaproponował mi zamążpójście.
Jeszcze kiedy byłam w obozie, to wydano taki rozkaz, że Polacy mogą wyjechać do Polski. Wszyscy składali wtedy dokumenty i ja też. No mnie nie puścili… Potem, kiedy wróciłam i wyszłam za mąż, w 1957 r. znów można było wyjechać; złożyliśmy z mężem dokumenty. I znowu nas nie puścili… Nie wiem nawet z jakiego powodu.
* * *
Życiorys Weroniki Sebastianowicz to właściwie gotowy scenariusz na film. Młoda dziewczyna, konspiratorka. Uwięziona, brutalnie torturowana. Zesłana na Sybir wraca z niego, ale już nie do Polski. Jest jedną z tych osób, które nie ruszając się z miejsca, zamieniają adres zamieszkania z Polski na Białoruś.
Jej ojciec pochodził z inteligencji, ale po wojnie musiał ciężko pracować fizycznie. Robił beczki. Matka paliła w piecu. Dla członków reakcyjnych band żadnej innej pracy nie było. Taki los spotkał wszystkich Polaków, z których do dziś żyje w okolicach Grodna na Białorusi już tylko niespełna setka. To właśnie ich, polskich kombatantów, zgromadziła w stowarzyszeniu pani kapitan. I to ich nazywa pieszczotliwie „swoimi chłopcami”.
– Bez niej byśmy przepadli – mówią zgodnym chórem. Lubią ją, cenią i szanują.
* * *
Są w stowarzyszeniu starsze osoby, rocznik 1916, i niewiele młodsi. Często już są przykuci chorobą do łóżka. Ale pięknie potrafią opowiadać i chętnie czytają. Zawsze staram się im jakąś prasę zawieźć. Poprosiłam kiedyś kolegów ze Związku Polaków na Białorusi, żeby ze mną pojechali. Ujechaliśmy może ze 40 km. Z daleka było widać, że milicjant wychodzi na szosę, żeby nas zatrzymać. Mieliśmy tę prasę w samochodzie, oni twierdzą, że to nielegalne. „Głos znad Niemna”, „Magazyn Polski” – wieźliśmy tego bardzo dużo. Zaczęli nam to zabierać i wynosić. Udało mi się trzy paczki jakoś pod siedzenie schować. Jakoś tam nie szukali.
Siedział taki pułkownik milicji, przedstawił się, że ma na nazwisko Więckiewicz. Ja go pytam: „Proszę pana, a czy pana ojciec nie był polskim żołnierzem?”. „Tak, miał taki mundur i zawsze go całował” – odpowiada. A ja do niego mówię: „A pan nas dzisiaj tu trzyma… w Wielki Piątek, przecież nam trzeba do kościoła iść…”.
* * *
Ilona Gosiewska jest pod wrażeniem determinacji pani kapitan.
– Pani Weronika fantastycznie prowadzi to stowarzyszenie, w bardzo trudnych warunkach. Właściwie nie ma tam żadnego wsparcia od strony władz białoruskich. No, ale działa przy Związku Polaków na Białorusi, trochę pomaga konsulat w Grodnie – opowiada.
Wrażenie chyba na każdym, kto panią Weronika poznał, robi jej niezwykle silny charakter.
– Ona sama o sobie mówi, że nie może ustać nawet na chwilę, bo czuje, iż życie jej wtedy gdzieś ucieka. Jest wciąż ciekawa życia. Mam też takie wrażenie, że ona wciąż nadgania stracone lata – opowiada Gosiewska. W 2013 r. dzięki Stowarzyszeniu Odra–Niemen pani Weronika mogła odwiedzić już nie tylko Polskę, lecz pojechała także na spotkania z Polakami w Londynie i Brukseli. I przede wszystkim zrealizowała swoje wielkie marzenie: pojechała do Rzymu.
– Z jednej strony byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam zobaczyć różne miejsca, ale z drugiej strony to bardzo smutne, iż mogło się to stać dopiero teraz – mówi Ilona Gosiewska.
* * *
Kiedy się nie śpi, a nie śpi się już często, to po głowie chodzi cały ten okres. Wspominam tych chłopców. Jaka to piękna młodzież była, jaka ta młodzież oddana była. Naprawdę. I myślę o Polsce. Chciałabym, aby nas w końcu połączyli. Abyśmy byli razem. Żeby nie było tej granicy. Ja już nawet nie marzę o tym, żeby wyjechać gdzieś do Polski, chociaż tam są nasze groby, tam jest mój mąż pochowany, ale… chciałabym, żeby nie było tej granicy i żeby nie było tego bolszewizmu, który dzisiaj wciąż istnieje. Przy życiu teraz trzyma mnie ta przysięga, żeby to do końca doprowadzić…