Autorzy 2023 - promocja!

Trzy błędy PiS w kampanii referendalnej

opublikowano: 18 października 2013
Trzy błędy PiS w kampanii referendalnej lupa lupa

W Warszawie wciąż jeszcze wiszą plakaty akcji referendalnej Prawa i Sprawiedliwości. Nawet więc gdyby ktoś z tej formacji chciał zapomnieć o niedawnej politycznej bitwie, nie ma szans. Ale czy PiS powinien zapominać?

Nadzieje opozycji były spore, więc krytyka jest odpowiednio silna. Adam Bielan w rozmowie z wPolityce.pl określił to obrazowo: Tusk już leżał na deskach i był liczony, ale teraz się podniósł. Maciej Walaszczyk w "Naszym Dzienniku" stwierdził jeszcze ostrzej: to była kampania na warunkach przeciwnika, kolejna zmarnowana szansa i zaprzepaszczona energia społeczna.
Kłopot w tym, jak słusznie zauważył Piotr Zaremba, że wiele argumentów wyrażanych przez niezadowolonych się znosi. Jedni dowodzą, że w kampanii było za mało profesora Glińskiego, drudzy odwrotnie, że za dużo. Jedni wskazują na rzekomą winę Adama Hofmana, inni stwierdzają, że Bielan też by wiele nie pomógł. Moja ocena - problem leży zupełnie gdzie indziej.
By odpowiedzieć na pytanie gdzie dokładnie, musimy się nieco cofnąć - do Elbląga. Wygranie wyborów na tamtym terenie, w terenie tradycyjnie raczej lewicowo-liberalnym, Prawo i Sprawiedliwość mogło interpretować jako zapowiedź głębokiej zmiany społecznej. Szklany sufit zdawał się pękać, partia odzyskiwała zdolność przyciągania w większych miastach. Rzucone tuż po Elblągu hasło "teraz idziemy po Gronkiewicz" wydawało się naturalne. I tu była pierwsza pomyłka - elbląskie zwycięstwo, a wcześniej rybnickie, faktycznie dobrze oddawało zmiany nastrojów Polaków, ale założenie, że w takim samym stopniu dotyczy to mieszkańców bogatej stolicy, było przedwczesne.
Mimo to partia Jarosława Kaczyńskiego zdecydowała się zagrać va banque i wziąć na siebie pełną odpowiedzialność (a jeśli byłby sukces, to pełen splendor) za wynik referendum warszawskiego. Biorąc pod uwagę słabość partnerów referendalnej koalicji było to nieuniknione, ale przecież niekoniecznie pod tak twardymi, patriotyczno-narodowymi sztandarami. To był drugi błąd. Akcja zmierzająca do odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz zaczęła się bowiem od spraw przyziemnych: bałaganu, koszmaru komunikacyjnego, nieudolnie prowadzonych inwestycji, potwornej zapaści w edukacji, drogich opłat, czynszów, biletów, opłat śmieciowych. Paradoksalnie, z każdym dniem batalii argumenty te... znikały. A wraz z nimi możliwość mobilizacji ludzi dalekich od wyrazistych poglądów politycznych. W efekcie zachęcano do głosowania tych, którzy i tak by poszli.
Trzecim błędem, być może najważniejszym, było niedocenienie przeciwnika. Nie pierwszy raz Prawo i Sprawiedliwość wykazuje skłonność do lekceważenia Platformy i stworzonego przez nią systemu. A przecież wiemy już, choćby na przykładzie kłamstwa smoleńskiego, że wewnętrzne paraliże nie trwają tam długo. Największa nawet kompromitacja, wstyd czy klęska nie powoduje zatarcia maszyny propagandowej, jaką dysponuje obóz władzy. Tej wewnątrz - sztabów, badań, socjologów, i tej zewnętrznej, medialnej.
Pracuje ona na rzecz Platformy bez względu na wszystko i bez żadnych hamulców. A na jej czele stoi polityk, który nigdy nie kieruje się emocjami czy takimi pojęciami jak racja stanu, ale tylko i wyłącznie interesem własnym. Może być socjaldemokratą, może być konserwatystą - jak kto chce. A kiedy trzeba spokojnie pójdzie buszować po bibliotece programowej opozycji.
Naprzeciwko siebie ma obóz w którym (i chwała Bogu) ceni się wartości i przekonania, ale zbyt niefrasobliwie podchodzi się do znaczenia maszynerii propagandowej, sprawności organizacyjnej, konieczności wszechstronnej i krytycznej analizy sytuacji.
Z tego punktu widzenia porażka warszawska mogła przyjść w dobrym momencie. Jest poważną przestrogą (poważniejszej już raczej nie będzie, dalej jest tylko całkowita klęska w roku 2014), że bez dużej zmiany w metodach działania nawet silne przesunięcie w nastrojach społecznych nie da efektu. Ta zmiana będzie następowała, bo podstawy kłamliwego mitu o "zielonej wyspie", przegniły mocno. Ale to nie znaczy, że nie da się ich podeprzeć. PiS powinien już wiedzieć, że ekipie PO - gdy nie napotyka dobrze prowadzonej kontrnarracji - popularne picowanie wychodzi doskonale.
A w ostatniej kampanii opozycja pozwoliła by to PO narzuciła ton debaty. Zlekceważono zasoby i sprawność PO.
Czy to wina, jak chcą niektórzy, Adama Hofmana? Jeśli tak by było, to źle by to świadczyło o PiS. Jeden człowiek, nawet w roli szefa sztabu, nie jest w stanie ani wygrać, ani przegrać, takiej kampanii. Wymienione wcześniej trzy błędy wskazują, że popełniano je na różnych szczeblach partii opozycyjnej, i to wielokrotnie.
I tu wracam do pytania z początku: czy dla PiS ma pracować Hofman czy Bielan? Sam fakt, że jest zadawane dowodzi iż coś nie działa. Bo jeśli nadchodzące bitwy wyborcze są faktycznie tak ważne jak twierdzi PiS, to obaj sztabowcy od dawna powinni pracować dla Jarosława Kaczyńskiego. Może razem, a może równolegle, nawet siebie nie widząc. Bez wewnętrznej rywalizacji na pomysły, bez kilku równoległych ośrodków analitycznych i sprawnego systemu decyzyjnego, wybierania z przedstawionych najlepszych opcji, a potem konsekwentnego wdrażania, wyborów dziś wygrać się nie da, nawet przy sprzyjających wiatrach. Oczywiście, tak Hofman jak i Bielan są tu tylko przykładami. Rzecz w zasadzie, nie nazwiskach.
I żeby było jasne: nie ja to wymyśliłem. Gdzieś od 2006 roku tak to działa w Platformie.

Michał Karnowski



 

Zaloguj się, by uzyskać dostęp do unikatowych treści oraz cotygodniowego newslettera z informacjami na temat najnowszego wydania

Zarejestruj się | Zapomniałem hasła